Kpina z polskiej branży filmowej, sławy za wszelką cenę i pogoni za kasą. Nic tu nie jest normalne, a komizm wynika z paranoidalnych sytuacji aranżowanych na planie – całkowicie bez scenariusza. „Ściema po polsku” to parodia robienia filmów. Nadgorliwy reżyser-samozwaniec i jego kompan, po serii nieudanych interesów pragną zostać gigantami światowego kina i rekinami szołbiznesu, choć nie do końca wiedzą jak. Gdy dołącza do nich trzeci, lekko gamoniowaty biznesmen, postanawiają nakręcić film, ale oczywiście bez jakiegokolwiek scenariusza… i tylko w jednym celu. Reżyser cierpi na rozdmuchane ego i zamiast reżyserować, zajmuje się uświadamianiem ekipy, że jest drugim Quentinem Tarantino. Praca nad filmem jest nieskończoną farsą, sami filmowcy, w pogodni za pieniędzmi, chwilami zapominają o swoim projekcie, skupiają się na płatnych castingach półnagich dziewczyn, a ich hochsztaplerskie działania od początku skazują dzieło na niepowodzenie.